poniedziałek, 21 maja 2012

Berzdorfer See - cel osiągnięty!:)


Już sama pobudka w sobotę o 8 rano wydaje się być rzeczą nadzwyczajną ale cel był jasny - 125 km rowerem i powrót maksymalnie do godziny 19:00 z racji wieczornego finału Ligi Mistrzów. Małe śniadanie, kawa, przygotowanie roweru i pakowanie zeszło w sumie do godziny 9.30. Tuż po wyjeździe z domu spadł mi łańcuch i zaklinował się między zębatką a ramą - ciekawy początek trasy... Ale po drobnej awarii, około godziny 10:00 ruszyłem przez las w kierunku Jagodzina. Pogoda była rewelacyjna toteż korzystałem z cienia jaki dawały drzewa. Droga przez pewien czas pozwalała jechać całkiem szybko ale czasem też zamieniała się w małą rzekę piasku. Tak czy siak, na rozgrzewkę, dotarłem do sąsiedniej miejscowości w stosunkowo krótkim czasie. 
Gdy wjeżdżałem do Piasecznej, kolejnej miejscowości na trasie, zadzwonił do mnie kolega z Czerwonej Wody, z którym razem gramy w Łużycach Lubań. Po krótkiej rozmowie zapytał, czy nie mógłby, wraz ze swoją narzeczoną, przyłączyć się do mojej wyprawy. Nie pozostało mi nic innego jak tylko się zgodzić. Zawsze to raźniej w grupie. Uzgodniliśmy, że spotkamy się w miejscowości Dłużyna Dolna. Ruszyłem dalej przez las w kierunku południowym. Droga była w miarę dobra jednak cały czas pod lekką górkę. Był to znak, że zbliżam się do Ostępu Światowida, najwyższego punkty w okolicy i zarazem miejsca kultu barbarzyńskich Słowian, którzy niegdyś zamieszkiwali te ziemie.
Charakterystyczne skrzyżowanie sześciu leśnych dróg skierowało mnie na wschód do wyżej wymienionej lokacji, która okazała się także ostoją zwierzyny. Ostatnie 100 metrów pod ostrą górkę zasypaną liśćmi i gałęziami a także porośniętą gęstymi krzewami jagód zmuszało do prowadzenia roweru. Już na samej górze przyszła pora na mały odpoczynek. Kilka łyków wody, trochę suchego prowiantu, podziwianie okolicy. "Szczyt" był zagospodarowany małym, ceglanym murem, jest tam także miejsce na ognisko i tablica z napisem po niemiecku.
Nie dalej jak 3 tygodnie temu ktoś musiał zrobić sobie tam postój przy małym ogniu. Miejsce bardzo malownicze i ciekawe a niewątpliwie uroku i klimatu dodają mu podania, które można znaleźć w miejscowej literaturze, na temat słowiańskich plemion. Długo tam nie marudziłem bo na godzinę 12 byłem umówiony w Dłużynie. Trzeba było wrócić do wcześniejszego skrzyżowania i ruszyć drogą na południe. Taka jazda to sama przyjemność, niemalże cały czas z górki więc kilometry "pękały" dość szybko i zacząłem myśleć, że będę przed czasem w umówionym miejscu. Nic bardziej mylnego..Gdy dojeżdżałem do granicy lasu, w miejscu gdzie na mapie znajdował się wiadukt kolejowy lub most nad torami przeżyłem lekki szok.. Otóż w miejscu, w którym powinien być most, znajdował się tylko jego początek i po drugiej stronie "wąwozu" kolejowego koniec. Miałem dwa wyjścia: albo nadrobić kilka ładnych kilometrów kierując się na wschód do miejscowości Zielonka, albo wziąć rower na plecy i zejść w dół, a później wspiąć się do góry po nasypie o nachyleniu około 45 stopni.

Zadanie dość trudne biorąc pod uwagę, że jechałem w sandałach a zbocze było piaszczyste. No ale mus to mus... O ile w dół pomagała mi grawitacja i poszło w miarę szybko choć niekoniecznie bezpiecznie, o tyle pod górę, jak to się teraz mówi, to była jakaś masakra. Słońce praży, rower ciężki ciągnie w dół, spod nóg uciekają kamienie...
Nie dałbym rady gdybym w pewnym miejscu nie natrafił na betonową siatkę wyłożoną w celu zapobiegania osuwania się zbocza. Owa przygoda mocno nadwyrężyła siły a także kosztowała sporo czasu także do znajomych dotarłem z opóźnieniem i już wtedy zaczynałem zdawać sobie sprawę, że z zobaczenia niektórych zakątków będę musiał zrezygnować żeby zdążyć do domu na finał... Po kilku kilometrach leśnej przeprawy wyjechałem w końcu na pola uprawne otaczające Dłużynę Dolną. W jej centrum czekali na mnie Edyta i Grzesiek na bardzo podobnych do mojego rowerach:) Stąd ruszyliśmy, już asfaltowymi drogami, w kierunku Żarek Średnich, gdzie zatrzymaliśmy się aby obejrzeć tutejszy zabytkowy kościół i ruiny jakiegoś pałacyku Swoją drogą piękne miejsce wymagające jednak olbrzymich nakładów finansowych aby przywrócić mu dawną świetność. Obok pałacku znajduje się, w ruinie, cały kompleks, czyli olbrzymia działka z budynkami socjalnymi, które najprawdopodobniej służyły kiedyś za stajnie.
Chwila odpoczynku, kilka łyków wody i krótki spacer dookoła świątyni po czym ruszyliśmy w dalszą podróż w kierunku Jędrzychowic. Tutaj po raz pierwszy skróciliśmy trasę nie odbijając na północny zachód tylko kierując się na południe w kierunku malowniczego Łagowa.
W planach miałem odpoczynek przy tutejszych stawach ale z czasem staliśmy już nie najlepiej więc tylko rzuciliśmy okiem jak to wygląda i pojechaliśmy dalej. W międzyczasie skręciliśmy nie w tą drogę co trzeba i później trzeba było nadrabiać dystans polną, zarośniętą trawą dróżką i to do tego pod górkę. Tak czy owak cel był coraz bliżej.. Na horyzoncie coraz wyraźniej majaczyła Landskrone, wygasły przed tysiącleciami wulkan, który góruje nad Berzdorfer See. Tak bardzo chciałem zawitać i na ten pagórek ale stawało się jasne, ze tego dnia to już się nie uda... Zmotywowani tym widokiem przyspieszyliśmy tempa drogą wiodącą wśród żółtego morza rzepaku. W miejscowości Tylice, po raz drugi tego dnia, postanowiliśmy nieco skrócić trasę aby jak najszybciej dotrzeć do granicy. Dojeżdżając do Koźlic odbiliśmy na południe by po 5 km osiągnąć Radomierzyce i przejście graniczne tam się znajdujące.



Z Koźlic, które górują nad okolicą, w oddali, za Nysą było już widać nasz upragniony cel, olbrzymi, sztuczny zbiornik wodny leżący wśród zielonych pagórków. Nie wiem dlaczego nie zrobiłem w tym miejscu zdjęcia, widok imponujący ale może po prostu byłem już tak mocno spragniony dotrzeć tam, że przez myśl mi to nie przeszło, tym bardziej, że z górki jechało się niesamowicie szybko i przyjemnie:)
W Radomierzycach zrobiliśmy krótki postój przy sklepie, aby uzupełnić braki wody i ruszyliśmy przez granicę. Nie wiem dlaczego, ale tuż po przejechaniu mostu nad Nysą od razu czuć jakąś taką inność. Nie chodzi tu wcale o to, że są lepsze drogi ale wszystko tutaj wydaje się być inne, niemieckie. Nie znaczy to wcale, że lepsze czy gorsze a po prostu inne. Kilkaset metrów za granicą skręciliśmy na północ by zobaczyć muzeum maszyn, które niegdyś pracowały przy wydobyciu węgla. Szczególne wrażenie robi olbrzymia machina, która wzbija się na wysokość kilku pięter. Aż dziw bierze, że takie coś jeździło. Obowiązkiem było cyknąć sobie przy tym gigancie fotkę. Po krótkiej sesji udaliśmy do celu ostatecznego. 


Barzdorfer See było tuż tuż i nie zawiodło naszych oczekiwań. Jest to cudowne miejsce i widać jak wiele pracy włożyli w rewitalizacje tego terenu nasi zachodni sąsiedzi. To po prostu trzeba zobaczyć. Piękne jezioro wśród zielonych pagórków, nad którym w oddali góruje wygasły wulkan. Doskonale też widać oddalone o 11 km na północ Goerlitz. Śmiało można przyjechać tutaj na kilka dni pod namiot. Czysta woda, świeże powietrze, skałki i wijące się wśród nich, asfaltowe ścieżki rowerowe. Czego chcieć więcej aby dobrze wypocząć? Tuż za skałkami starsze, niemieckie małżeństwo korzystało z uroków słonecznej pogody. W ogóle nie przejmowali się naszą obecnością i to bardzo dosłownie ;) W cieniu owych skałek zjedliśmy śniadanio-obiad. Szkoda, że nie było nam dane dłużej tam odpocząć jak pół godziny... Była już 16 i zbliżała się godzina powrotu do domu. Z tego też powodu zrezygnowaliśmy z objechania do około tego jeziora a także Goerlitz i udaliśmy się prosto na północ, wzdłuż wschodniego brzegu po drodze natrafiając jeszcze na sporą plażę. Żal było opuszczać to miejsce... Na pewno tam wrócę jeszcze nie raz. Jeśli jakieś ciekawe widoki ominęły nas w drodze dookoła jeziora i Goerlitz to na pewno widoki centrum tego niemieckiego miasta wynagrodziły nam to z nawiązką. Tam też koniecznie trzeba się wybrać aby podziwiać choćby miejsca znajdujące tuż przy Nysie, pływające po niej łódki i całą otoczkę tych miejsc. Klimatem bardzo przypomina mi Wrocław, w którym spędziłem kilka długich i pięknych lat/ Po przekroczeniu granicy dojechaliśmy do jednego z marketów by po raz ostatni uzupełnić wodę. Kilkaset metrów później rozstaliśmy się, ja pojechałem na północ do swojego domu, moi towarzysze na wschód do swojego. Wyprawa zacna o długości około 110 km. Po drodze mijałem jeszcze po swojej lewej stronie pola wiatraków, między którymi miałem wracać do domu. Następnym razem na pewno tam się wybiorę:) Do domu dotarłem punktualnie na godzinę 19 i wieczorem udałem się na piłkarski spektakl. W poniższym linku zamieściłem galerię zdjęć jakie udało mi się zrobić po drodze.
GALERIA 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz