poniedziałek, 6 maja 2013

Rothenburg nad Nysą – wyprawa wzdłuż frontu II Wojny Światowej

Pierwszy Maja przywitał nas pochmurnym niebem i groźbą deszczowego, zimnego popołudnia. Wyprawę tą planowałem od dłuższego czasu więc o rezygnowaniu z niej nie było mowy. Nieco optymistyczne wiadomości znalazłem w Internecie na temat pogody na ten dzień. Słońce miało pojawić się około godziny 14 więc po krótkich przygotowaniach ruszyłem o 12 w trasę w kierunku Bielawy Dolnej.
Przed wyjazdem z Ruszowa zaopatrzyłem się jeszcze w butelkę wody w pobliskim „Groszku” i usłyszałem kilka ciepłych słów od właścicieli sklepu.

 
Jedno jest pewne, wszelkie prognozy pogody należy o kant pewnej części ciała rozbić.  Jedyne czego można się z nich dowiedzieć to to jakiej pogody na pewno nie będzie. Było zimno, jak na tę porę roku zdecydowanie za zimno. Tym bardziej rosła motywacja do szybszej jazdy i rzeczywiście w połączeniu z nieprzepuszczającym powietrza ortalionem po kilku kilometrach zrobiło się cieplej.
Jechałem drogą nr 296 w kierunku Jagodzina gdzie natrafiłem na domy dumnie ozdobione biało-czerwonymi flagami. Następnie wyznaczony szlak pokierował mnie na Zgorzelec. Pierwsze 18 km trasy potraktowałem rozgrzewkowo, żeby przygotować odpowiednio organizm na niemiecką część wyprawy. W Bielawie Dolnej, przy bardzo ładnym domu weselnym, droga skręcała na zachód w kierunku Nysy. Jest to bardzo dobrze oznakowane miejsce pokazujące kierunek szlaku rowerowego do promu turystycznego, przeprawy przez rzekę, i ciężko przeoczyć je na głównej. Po kolejnych dwóch kilometrach jazdy przez las trafiłem na bardzo ciekawe miejsce – ruiny młyna zagospodarowane na kawiarenkę i muzeum. Wprawdzie muzeum dopiero tu powstaje ale jak dowiedziałem się od zamieszkującego młyn, starszego Pana, ma być gotowe jeszcze w tym roku gdy tylko dotrą eksponaty z Niemiec. Ów Pan mieszka tam od urodzenia i doskonale pamięta czasy gdy gospodarzem w działającym młynie był jego ojciec. Na murach kawiarenki , w której oczywiście można napić się czegoś ciepłego, wisi wiele starych przedmiotów, a także tablice informacyjne z historią tej miejscowości. Przed wojną było to miasteczko, w którym żyło około 3000 ludzi, teraz mieszka tam… zaledwie 300 osób.drodze.
Po krótkiej wizycie ruszyłem dalej, w kierunku promu, po drodze mijając grupę Niemców idących z wizytą do młyna, pnie drzew obite blachą, które są pewnym hołdem dla ludzi, którzy zginęli w II Wojnie Światowej, a także hodowlę bawołów wodnych, których niestety nie było nigdzie na widoku.
 Szczerze przyznam, że liczyłem na przeprawę przez Nysę na pokładzie jakiejś barki czy tratwy ale ta dostępna jest chyba tylko w okresie letnim. Sama przeprawa przez rzekę (i granicę zarazem) miała formę mostu podpartego na trzech drewnianych tratwach i zabezpieczona była linami umocowanymi do drzew. Całość w iście bajkowej oprawie i formie, którą widać na zdjęciach. Bardzo sympatyczne miejsce.
Nie wiem czy to niemieckie poczucie humoru, czy po prostu zbieg okoliczności ale pierwszą rzeczą jaka mnie przywitała na obcej ziemi była… toaleta. WC prosto z jakiejś bajki o babie jadze. Minąwszy tartak (również zrobiony na bajkowo) dojechałem do głównej szosy przy której stały dwie rzeźby groźnie spoglądające w kierunku południowym. Była to swoista brama do Parku Kultury. Świetne miejsce na weekendowy wypad z dziećmi. Masa atrakcji ale mnie najbardziej zaskoczył… Wielbłąd. Co jak co ale tego stworzenia się tutaj nie spodziewałem.
 Rothenburg był coraz bliżej. Jadąc kilka km szosą w końcu natrafiłem na asfaltową ścieżkę rowerową, która ciągnie się wzdłuż Nysy wiele kilometrów na Północ. Z tego co mi wiadomo – co najmniej do Bad Muskau. Rodzi się pytanie – dlaczego u nas taki widok to rzadkość? Niewątpliwe dodatkowym atutem tych ścieżek jest to, że są świetnie oznakowane co prezentuje zamieszczony obrazek.
 Tuż przed Rothenburgiem, gdy na horyzoncie widniała jego panorama, zjechałem praktycznie do samej Nysy, gdzie znajduję się miejsce, w którym można zrobić sobie piknik. Tutaj zjadłem swój „obiad” i napawałem się widokiem szumiącej, na sztucznym spadzie rzeki.
Po krótkim postoju ruszyłem dalej. O miasteczko, do którego zmierzałem, jak i o okoliczne tereny, toczyły się podczas II Wojny Światowej zażarte boje. Jest w tym miejscu tablica, z pamiątkową fotografią dawnego mostu, który łączył Rothenburg i Toporów. Z Toporowa zostały niestety tylko ruiny porośnięte lasem.
Rothenburg jest bardzo zadbanym, spokojnym miasteczkiem. W centrum znajduję się mały rynek z kilkoma malowniczymi kawiarniami. Nad wszystkim góruje kościół do którego niestety nie udało mi się wejść. Widok bardzo przyjemny a byłby pewnie jeszcze lepszy gdyby nie pochmurne niebo.  Od starówki prowadzi kilka brukowanych dróg, wzdłuż których ciągną się zadbane kamieniczki. 
Jedna z tych dróżek prowadzi do parku i właśnie tam udałem się po kilkunastu minutach spędzonych w centrum. Park w stylu angielskim. Niestety nie trafiłem w okres, w którym kwitną rododendrony ale i tak zróżnicowanie roślinności budzi podziw. Wiele krętych alejek, przy których od czasu do czasu można trafić  na ławkę. Niewielkie mosty nad sztucznym potokiem i kilka oczek wodnych – idealny plan na niedzielny spacer z osobą bliską sercu.
Wyjeżdżając z tego miasteczka po lewej stronie mijałem ogromne pole baterii słonecznych i nie wiem czy słowo ogromne jest tutaj wystarczające. Nigdy czegoś takiego nie widziałem i robi to wielkie wrażenie. Kilka km dalej znajduje się lotnisko, na którym co roku odbywa się zlot wszelakiej maści aut.
Przez kolejne kilometry ścieżka wiodła mnie wzdłuż Nysy dzięki czemu mogłem podziwiać niesamowity urok tych miejsc i dokumentować wrażenia zdjęciami. Minąłem jeszcze kilka mniejszych miejscowości, przełomów wodnych i miejsc, w których można przystanąć i odpocząć. Przy każdym takim miejscu znajduje się tablica informacyjna. Kręta, asfaltowa ścieżka wiedzie podróżnika wśród pól, łąk i lasów. Raz po raz wznosząc się i opadając. Jest to niezwykły i bardzo dobrze przemyślany szlak, który nieraz jeszcze odwiedzę.
Gdy zbliżałem się już do przejścia granicznego w Przewozie, na swojej drodze napotkałem zagrodę z bydłem o czarnej, gęstej sierści. Bardzo podobne z resztą do hodowli mojego kolegi. Wśród kilku pasących się sztuk zauważyłem w oddali jedną rudą, na pewno szkocką krowę.
W miejscowości Podrosche przekroczyłem granicę i wjechałem do kochanej ojczyzny. Ciekawym jest fakt, że druga z tablic informacyjnych, witająca przybyszów z zachodu, dotyczy opłat jakie u nas obowiązują. Przypadek? W Przewozie zrobiłem krótki odpoczynek, przekąsiłem co nieco i udałem się w dalsza podróż do domu. W miejscowości Lipna, na około 60 km trasy, dopadł mnie pierwszy kryzys tego dnia. Trzeba było zrobić krótki postój.
Aby ominąć „drogę asfaltową” z Gozdnicy do Ruszowa, ostatnie kilometry wracałem przez las i miejscowość Polana, co okazało się niezbyt dobrym pomysłem, gdyż leśne drogi były podmoknięte i w niezbyt dobrej kondycji. Tak czy owak jakoś wróciłem do domu około godziny 18.30, zmęczony ale ogromnie zadowolony. Oby jak najwięcej takich wypraw w tym roku:)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz